ďťż
Katalog znalezionych fraz
Erotyka — strony, Obrazki i wiele więcej na WordPress

Gracze:
- Imalak
- Joey Walton
- Whitehead
-
-
(zajrzyj do tematu rekrutacja)
_______________________________________________________________________

INTRO:

WAR, war never changes.

The Romans waged war to gather slaves and wealth.
Spain built an empire from its lust for gold and territory.
Hitler shaped a battered Germany into an economic superpower.

But war never changes.....

In the 21st Century war was still waged over the resourses that could be aquired.
Only this time, the spoils of war were also its weapons.

Petroleum and Uranium.

For these resourses China would invade Alaska.
The U.S. would annex Canada.
And the European Commonwealth would desolve into quarreling bickering nation states.
Bent on controling the last remaining resourses on Earth.

In 2077, the storm of World War had come again.
In two brief hours most of the planet was reduced to ciders.
And from the ashes of nuclear devistation a new Civilization would struggle to arise.

_________________________________________________________________________

Wstęp:

Rok 2253 – jedenaście lat po wydarzeniach znanych teraz całym pustkowiom.

Niestety Choosen One’owi nie udała się święta misja, nie do końca. Podczas finalnej walki z „przerażającą bestia” kazał swym przyjaciołom by wyprowadzili jego rodzinę oraz ludzi z Vault 13 gdy on sam powstrzymywał giganta. Poświęcił się dla swoich ludzi, przyjaciół oraz obcych z pustkowi, których nawet nie miał okazji poznać.

Okręt odpływał. Mieszkańcy Vault 13 (nienawidzę określenia „krypta”) oraz mieszkańcy nieznanej nikomu wioski spoglądali jak na horyzoncie, na środku oceanu pojawia się błysk silniejszy od tysiąca słońc, grzmot głośniejszy niż jakakolwiek błyskawica, widzieli jak po wszystkim jeszcze przez długi czas utrzymywał się wielki grzyb na środku oceanu. Świat był bezpieczny, mieszkańcy V13 i Arroyo także. Płynęli teraz do przystani San Francisco nie pewni swojej przyszłości. Wśród niedawno uratowanych znajdowali się przyjaciele Bohatera którego świat niestety nie zapamięta.

Dzisiaj nikt nie wierzy w lepszą przyszłość. Niektóre miasta zmieniły się, rozrosły, inne zniknęły z mapy a jeszcze inne w ogóle się nie zmieniły. Wiadomo jedno - przyjście jednego człowieka z ważną misją, które zostało nazwane przez obywateli NCR "Nowym Renesansem" i przyswojone szybko przez resztę, poruszyło stojący w stagnacji świat.

Kolor czerwony - miejsce nieprzyjazne
Kolor zielony - miejsce przyjazne

Modoc:
Spokojna niegdyś i zapomniana przez wszystkich miejscowość dziś jest głównym producentem żywności na pustkowiach. Po "Nowym Renesansie" miasto rozrosło i szybko zaczęło odczuwać braki w sile roboczej. Zaczęto tolerować niewolnictwo wzorem z Vault City - tania siła robocza po prostu była potrzebna. Rynek niewolnictwa kwitł jak nigdy dotąd, a nagłe zyski spowodowały że potrzebna była ochrona którą zapewniły siły z Vault City.

Den:
Po zniknięciu Boga Jetu – Myrona, w Den rozpoczęły się walki między mieszkańcami nawet o najdrobniejszą dawkę narkotyku. Niegdyś tak popularny dzisiaj przeklęty i zarazem uwielbiany. Mieszkańcy Den w ramach akcji ostatniej szansy, podjudzani przez zdolnego krzykacza Adolfa Zimmer'a zaszturmowali budynek Brotherhood of Steel w celach odnalezienia resztek narkotyku w ich magazynach. Niestety jedyne co znaleziono to spore zapasy broni, pancerzy oraz technologii. Zimmer zorganizował wyprawę do New Reno gdzie udało mu się zyskać przepis na Jet. Produkcja ruszyła natychmiastowo.

Den jest biednym miastem z biednymi obywatelami, rządzi nimi okrutny Zimmer który dzięki pieniądzom z narkotyków oraz niewolnictwa zorganizował własną armie i utrzymuje ten teren już kilka lat. Ktokolwiek zrobi coś wbrew woli Pana i Władcy jest szybko usuwany bądź poddawany publicznym torturom. Spora ilość domów uciechy i możliwość znalezienia pracy ściągają z okolicy a nawet i z daleka różnych hulaków i obcych, atmosfera w mieście jest bardzo nieprzyjemna dla tych, którzy kochają spokój i ciszę. Nie potrafisz się obronić? Zginiesz

Klamath:
Miasto duchów. Kilka lat temu Zimmer przybył tu ze swoimi ludźmi w celu zniewolenia Klamath, tutejszym traperom ani mieszkańcom nie spodobało się to i doszło do ogromnej bitwy którą atakująca strona przegrała. Obrońcy swoje zwycięstwo przypłacili ogromnymi stratami, szybko rozeszli się do innych miast i wiosek pozostawiając Klamath na łasce Raiderów i szczurów. Dzisiaj Handlarze oraz wędrowcy mówią o potworach przypominających ludzi którzy współpracują z gryzoniami.

Vault City:
Miasto to było zawsze zamknięte dla każdego "mutasa" z zewnątrz. Cudeńka technologii czy świeża woda i przetwarzana żywność bez skazy radiacji dostępne były tylko i wyłącznie dla obywateli. Najniżej w hierarchii były "mutasy" i na owych mutasów zwalano za każdym razem winę. Każdy pretekst był dobry do ograniczania swobód mutantom i wszczęcia walki, która lada moment mogła przerodzić się w regularną wojnę. Nie wiadomo jak i kiedy uformowano nowy rząd z Sekretarzem na czele, ponoć byłym Generałem. Wszystko to wydarzyło się w jedną noc, za bezpiecznymi murami miasta, na zewnątrz przedostały się tylko plotki...

Zaledwie pięć lat po nowym renesansie Vault City najechało i wymordowało bądź przegnało wszystkich ghuli z Gecko, zajęto elektrownie atomową i wzniesiono fortyfikacje wokół nowej kolonii. Czysta woda gruntowa, silna aczkolwiek niezbyt liczna armia oraz dwa miasta pod kontrolą to są dotychczasowe osiągnięcia wciąż głodnego kolosa. Modoc otrzymuje sporo swobód dzięki skutecznej produkcji i eksportowi żywności do innych miast, jednak farmerzy ciągle mają znacznie gorzej niż w pełni uprzywilejowani Obywatele, jedyne co się liczy to PRACA, PRODUKCJA, POŚWIĘCENIE!

(Opisane zostały tylko te trzy lokacje gdyż akcja dzieje się na północy stanu a nawet trochę po za jego granicami. Wchodząc do miasta opisze jego krótką historie oraz skopiuje do pierwszego posta)


Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den, urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Imalak

Trafiłeś do miasta kilka dni temu wraz z „Osiłkiem” w celu zarobieniu kilku dolarów i obłowienia się. Mowa była o jakimś ranczerze poszukującym dobrych łowców (płaci w dolarach, żywności albo w bydle). Jako udomowiony Deathclaw przyzwyczaiłeś się do kupnego mięsa, może nie biegało i nie sprawiało tyle radości co te upolowane ale zawsze to mięso. Dzięki kupnemu żarciu można także zyskać przychylność tubylców, przynajmniej nie strzelają tak często. Podróżując z osiłkiem czujesz się bezpiecznie w miastach, w końcu nikt nie strzela do zakapturzonej, barczystej postaci, przynajmniej nikt normalny...

W Den jesteś zaledwie trzy dni a już zdążyłeś się zaaklimatyzować, być może dlatego że zasady panujące w mieście są bardzo podobne do panujących w dziczy: silniejsi zawsze wygrywają. Różnica między ludźmi a zwierzętami polega jednak na tym, iż zwierzęta nie zabijają się dla pieniędzy, co ludzie w tym mieście czynią bardzo często.

Tak. Dzisiaj jest dzień gdy jakiś ranczer zapłaci wam za odnalezienia jego zaginionego stada, dla ciebie znaleźć kilka zagubionych brahminów to betka, jednak postarać się ich nie zjeść to już poważniejsze wyzwanie, całe szczęście że w pobliżu jest Osiłek na którym można liczyć.

Zaraz po pobudce i porządnym śniadaniu idziesz wraz z Osiłkiem, tak jak ci powiedział „na Ranczo”. Mijacie targowisko gdzie naprawdę biedni kupcy starają się upchnąć „cokolwiek” innym biedakom i wkraczacie do tzw. „alei gwiazd”*. Śledzisz swojego przewodnika podążając za nim tak, by się nie zgubić gdy nagle zza rogu alei wybiega dwóch ludzi. Aleja między dawnym budynkiem szeryfa a burdelem nie jest zbyt szeroka więc biegacze postanawiają oczyścić sobie drogę za pomocą pistoletów maszynowych. Osiłek rzuca się na ciebie chcą osłonić od kul a ty czujesz tylko ciepło jego ciała oraz wstrząsy, potem następuje cisza.

Wyczołgujesz się spod zwłok swojego przyjaciela rozglądając się za oprawcami jednak jedyne co po nich pozostało to ich zapach i trop. W alei stoi dwóch, lekko zdyszanych ludzi, na pewno nie są to oprawcy. Wyglądają na zagubionych.


Joey Walton i Whitehead

Poznaliście się cztery dni temu podczas rozmowy o pracę z Terrence’em – niezbyt znanym handlarzem w Den. Człowiek zaoferował wam po 225$ jeżeli znajdziecie jego metalową walizkę. Ostatni dni spędzone na przepijaniu zaliczki zeszły przyjemnie, jak na obcych jeszcze nie zginęliście. W śledztwie którego wcale nie musieliście wykonywać nie pojawiały się żadne poszlaki a 50$ za darmo to zawsze coś!

Zwiedzając miasto w poszukiwaniu pracy przechodziliście przez północny targ a tam dwóch, bliżej nieokreślonych „punoli” rozmawiało z jakimś straganiarzem, jeden z punk’ów trzymał metalową walizkę. To była TA WALIZKA.
Widać bandziory to bandziory i gdy tylko was zauważyli, uzbrojonych wyciągnęli swoje maszynowe pukawki, na tyle powolnie że udało wam się znaleźć zasłonę. Kilka krótkich serii spacyfikowało wystawy straganów oraz zraniły trzech cywili. Punole szybko uciekli aleją gwiazd strzelając po drodze do jakiegoś przechodnia...

Z ciekawości zaglądacie do alejki i jedyne co w niej jest to zwłoki naprawdę rosłego mężczyzny oraz mocno zgarbiona i barczysta istota, w dosyć sporych rozmiarów habicie.
________________________________________________________________________________

* – Nazwa wzięła się od gwiazd szeryfów którzy przyjeżdżali tutaj z „cywilizowanych” stron świata chcąc wprowadzać pokój i porządek. KAŻDY szeryf w Den był publicznie torturowany bądź zarzynany a numer jego gwiazdy oraz sam symbol był rysowany na budynku dawnego komisariatu, dzisiaj Gildii Niewolników.
Na moment przed pojawieniem się biegaczy, wszystkie mięśnie Imalaka napięły się, a zmysły wyostrzyły. Nic to jednak nie dało - zdarzenia płynęły jak na filmie, powoli ale nieubłaganie... teraz po zaledwie kilkunastu sekundach, gdy do świadomości doszła myśl o śmierci opiekuna... mojego opiekuna... mojego kochanego... w umyśle zaczęły spierać się dwie rządze: z jednej wpojony spokój i myślenie, a z drugiej naturalny instynkt zwierzęcia stadnego i drapieżnego - dzika rządza zabijania i niszczenia.

Postać w kapturze nachyliła się nad martwym ciałem obwą.chu.jąc i oglądając je dokładnie, po czym nagle szerokim łukiem przerysowała po ścianie zaglębiając pazury w stary tynk. Szał zniknął równie szybko jak się pojawił - postać w kapturze zaczełą się rozglądać wokół siebie, aż zauważyła sylwetki u wylotu alejki. Wtedy zamarła w bezruchu, mocno przygarbiona...
WhiteHead wbiegajac w alejke nawet nie spojrzal sie na martwego osobnika oraz stojaca przy nim postac w habicie i biegł dalej krzyczac: " Joey, szybciej bo ich zgubimy!!!"


Joey spoglądając na dziwną postać w habicie powoli obszedł dokoła, wyglądające na świeże, zwłoki. Spokojnie ukucnął przy martwym nieszczęśniku i zaczął przeszukiwać wzrokiem ciało w poszukiwaniu czegoś przydatnego. Liczył na jakąś broń za którą dostałby na czarnym rynku o wiele więcej niż za tę głupią walizkę. Nagle do jego uszu doszedł ponaglający głos Whitehead'a. Joey westchnął i wstał spoglądając jeszcze na osobnika w habicie, a następnie po raz kolejny na denata.

Denat jest aczej typem preferującym walke wręcz. Nie ma przy soie żadnej broni ale przy pasie wisi sakwa, najprawdopodobniej z lapslami. Grzebanie w plecaku moze zając nieco więcej czasu.
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Uciekinierzy-mordercy oddalają się coraz dalej aż w końcu znikają wam z widoku, słychać tylko jak przepychają się przez targ: krzyczący handlarze "Hey! watch'it mon" albo "Look where you're going Bitch!". Kolejny krzyk kupca zostaje przerwany dźwiękami serii z karabinówi, napewno cięższych niż SMG "uciekinierów".

Po chwili ciszy znów słychać gwar targowiska, krzyki przekup oraz przepity głos miejscowego krzykacza. Plac odżywa po chwili , tylko wy ciągle stoicie w zastoju, w alejce na północ od targowiska gdzie ludzie zaczynaja właśnie się kłócić o przedmioty które można znaleźć przy trupach dwójki ludzi...

Niezręczna cisza
Zakapturzona postać, nie zmieniając pozycji bacznie obserwowała człowieka, który oglądał martwe ciało. Gdy ten przykucnął, Szpon powoli uniósł ramię i położył na torsie martwego opiekuna łapę, ukazując długie i silne szpony. Obserwując twarz obecgo powoli, ważąc słowa, wycharczał grobowym głosem: "On był mój brat, opiekun... kim ty jesteś?" po krótkiej przerwie dodał: "Ja widziałem, wy nie zabili mój opiekun. Czy jesteście dobrzy ludzie?"
WhiteHead patrzyl sie przez chwile na zaistniala sytuacje, po czym dodal: "Ech Joey przez ciebie nam uciekli, ciekawe jak teraz znajdziemy ta pier****na walizke". Nastepnie spojrzal na DetchClaw'a z podejzliwoscia i odpowiedzial na jego pytanie milczeniem
"Zapomnij o tej cholernej walizce" - odpowiedział Joey z podenerwowaniem po czym zwrócił się do DeathClaw'a słowami: "Jestem, jakby to powiedzieć, podróżnikiem. Innymi słowy zwykłym pustynnym śmieciem". Przy tych ostatnich słowach uśmiechnął się dziwnie, a następnie kontynuował: "Hmm, a kim, lub czym, ty jesteś i jakie masz zamiary? Radzę uważać, bo jestem uzbrojony". Joey zdecydował się wymówić te słowa pomimo, iż wiedział doskonale, że Shotgun nie byłby w stanie zrobić jakiejkolwiek krzywdy DeathClaw'owi. Następnie z niecierpliwością i olbrzymim zdenerwowaniem oczekiwał odpowiedzi.
"Nic mnie nie obchodzi ten martwy facet" - odpowiedzial WhiteHead.
"Ja biegne za nimi, idziesz ze mna, czy zostajesz tu z tym CZYMS?" - dodal z poirytowaniem
Szpon uniósł głowę wyżej, a kaptru powoli zsunął się odsłaniając zarys rogów i mordy, o lekko rozchylonych, prawie nieporuszających sie wargach. Dziwny brak ruchu pyska, szedł w parze z płynącymi niskim tonem słowami: "Ja wiem kto to jest podrużnik. Ja sam... to znaczy z mój opiekun, brat, podrużowaliśmy po świat, robiąc różne rzeczy." po krótkiej przerwie dodał: "Ja nie chce ciebie krzywda, ja nie mieć złe zamiary. Ty sie nie bać, mój opiekun, nauczył mnie, że życie z ludzie tylko bez zabijanie."
Po tych słowach podniósł się ukazując w pełni swój 2,5metrowy ogrom, mimo iż jego sylwetka skryta jest pod płucienną szatą. Po kilku chwilach znów alejka wypełniła się basowym dźwiękiem: "Ludzie nazywają mnie Szpon śmierci, ale mój opiekun nazywa mnie Imalak. Ja jestem Imalak. Ja jestem duzy Szpon i ja czuć, że pora opuścić opiekun. Ja teraz szukać nowego brata, ja poznawać świat..." Teraz spokojnym, ale zdecydowanym ruchem wyciągną dłoń i sięgnął po sakiewkę przy pasie Osiłka. Ściskając ją między długimi pazurami dodał: "Skoro wy podrużujecie, to wy możeciie być bracia. Ja chcieć podrużować z wami. Czy zgadzacie się?"
"Co masz nam do zaoferowania?" - twarz WhiteHead'a wyraznie sie rozpromienila
"Miejmy nadzieje, ze to w jakis sposob wynagrodzi nam stracony czas"
Joey sięgnął drżącą ręką po sakiewkę i przemówił: "Dobrze, chodź z nami. Tylko postaraj się nie rzucać zbytnio w oczy. Większość ludzi nie jest zbyt przychylna Szponom Śmierci". Widząc niezbyt entuzjastyczną minę WhiteHead'a, zapewne na myśl o perspektywie podróżowania z DeathClaw'em, szepnął do niego: "Słuchaj, ten Szpon może się nam przydać, pomyśl tylko co będzie z tymi gośćmi, jak ich dogonimy. Zemdleją na sam widok". Joey poprawił Shotguna, którego miał przewieszonego przez plecy i powiedział do Imalaka: "Gonimy złych ludzi. Pobiegli w tamtą stronę" - powiedział Joey wskazując ręką - "To oni zabili twojego opiekuna. Pomożesz nam ich ścigać?"
Szpon odwrócił łapę i upuścił na dłoń człowieka trzymany woreczek: "My z opiekunem zbieraliśmy pieniądz za praca. Wy wiecie co z tym robić.... Ja umiem wyglądać normalnie, jak cżłowie. Ja chodze schylony, nie widać pazury ani rogi."
Po krótkiej chwili dodał: "Chodżmy pomścić mój opiekun...."
Szpon przybrał najbardziej niepozorną pozycję i podążył za dwojgiem ludzi, starając się dowiedzieć o nich co nieco. Nienaciskał zanadto
Joey zrobił w stronę Imalaka ruch ręką zachęcający go by poszedł za nim po czym ruszył szybkim krokiem w stronę targowiska. Za chwilę jednak zatrzymał się w pół kroku i zwrócił się do WhiteHead'a ze słowami: "Idziesz, czy nie?"
WhiteHead pomamrotal cos pod nosem, po czym dodal: "Ide"
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den – Slavers Guild/ east side: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Wychodzicie z alei na główne targowisko Den., wzniesione w cieniu największego i najmroczniejszego budynku w całym mieście. Czarny kościół ponoć niegdyś był ważnym obiektem strategicznym dla licznych tutejszych gangów, jednak krótki czas temu, nie wiadomo skąd przybyli ludzie chcący głosić „słowo” Pana oraz pokój. Ludzie są dziwni ale pokojowo nastawieni, niosą pomoc potrzebującym i ponoć przyjmują każdego do swoich szeregów.

Plac targowy jak długi i szeroki wybrukowany jest tablicami nagrobkowymi, pod waszymi stopami widnieją różne nazwiska oraz daty, nawet te z naprawdę odległej przeszłości. Prócz oryginalnych chodników w oczy rzucają się dziesiątki straganików i kramów wykonanych z przeróżnych materiałów: od śmieci po deski czy nawet blachę.
Targ pilnowany jest przez Psy Zimmer’a – bezwzględnych ale przećpanych Psycho dawnych (zazwyczaj) Raider’ów, co może zabrzmieć dziwnie strzegą porządku w ważniejszych miejscach w mieście.

Jakieś sto metrów od was kilka Psów rozgania rabujących zwłoki ludzi. Ćpuny, dziwki, starcy i dzieci rozchodzą się pozostawiając za sobą dwa ciała obdarte z ubrań i wszystkich rzeczy – zwłoki przypominają waszych „klientów”, tylko bez walizki i SMG.

Powoli targowisko pustoszeje, w końcu zrobiło się rano a dzień w Den to kiepski czas na interesy, zostają tylko najtwardsze przekupy na placu oraz stałe sklepy, rozlokowane na obrzeżach. Kupić można wiele: ubrania, broń, zapasy, alkohol, niewolników, w budynku gildii „Scav’ów” (Scavengers Guild) na wystawie został wystawiony nawet motor. Samych barów i Saloon’ów jest wiele, można wybierać zwykłe mordownie („Bratt’s Pit”), zwykłe bary („Tranquile Gardens”) albo lokale z klasą („Imperial Baths”), dla każdego cos dobrego, zależnie od stanu portfela.

Joey i Whitehead: na drugim końcu targowiska zauważacie dwóch Slaver’ów z „walizką”, znikają w drzwiach „Slavers Guild”.

Jest kilka głównych wyjść z tej lokacji:

N (north) – do północnego, mniejszego targu (stąd przyszliście)
E (wschód) – Wastelands
S (południe) – Wastelands
W (zachód) – Den West Side
"Co robimy?" - Joey spytał się WhiteHead'a ponuro
Szpon stojąc za dwojgiem współbraci, rozglądał się uważnie dookoła, zwracając uwagę na wszelkich podajżanych ludzi starających się robić wokół niego tłok. Wypatrywał także, czy nie można by niezauważenie zwinąć skądś (z ziemi lub straganu) porcji surowego mięsa, najlepiej braminiego. Poza tym trzyma się blisko kompanów niezależnie w którą stronę podążą.
- Trzeba opracowac jakis plan - stwierdzil jasno WhiteHead.
- Musimy jakos odebrac od nich ta walizke, sadze jednak, ze nie oddadza nam jej latwo - z koncem jego slow dalo sie zauwazyc grymas na jego twarzy
- Masz jakis pomysl Joey?
"Nie wiem" - odpowiedział Joey - "proponowałbym, żebyśmy weszli do środka w charakterze kupców. Zagadam, że chcę kupić niewolnika, a w tym czasie ty się rozejrzysz. Mam nadzieję, że wiesz, czego szukać." - tym stwierdzeniem Joey zakończył swój wywód i skierował się w stronę budynku gildii. Wcześniej jednak powiedział do Imalaka: "Ty zostań przed wejściem. W razie kłopotów zawołamy cię".
"No to chodzmy" - powiedzial WhiteHead, po czym skierowal sie wraz z Joey'em i Imalakiem w strone gildy niewolnikow
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Joey i Whitehead: Wchodzicie do jednego z największych budynków w mieście. Wykonany z czerwonej cegły wygląda na bardzo stary a zarazem trwały. W holu do którego wchodzicie panuje ciemność gdzie niegdzie rozświetlana przez zawieszone bądź stojące pochodnie. Za biurkiem siedzi bardziej kumaty Slaver z „brzuszkiem”, na nosie wciśnięte ma okulary a o krzesło opartą ma broń. Przy nędznym sztucznym świetle z pochodni dostrzegacie kilku goryli, na pewno na was patrzą. Drzwi do innych pomieszczeń są pozamykane, najprawdopodobniej na klucz.

Slaver w okularach uśmiecha się lekko gdy tylko was zauważa poczym jeszcze mocniej wciska okulary na nos – „ OO Goście! Jak miło. Czego tu chcecie panowie? Coś kupić czy może sprzedać?

Imalak: Stoisz pod budynkiem czekając na Joey’a i Whitehead’a, wszędzie wokół budynku chodzą Slaverzy, spoglądając leniwie na okolicę. Jeden zauważa ciebie i zaczyna swój powolny marsz w twoją stronę. Odbezpiecza karabin ale nagle zwalnia. Słyszysz jakiś warkot który na pewno nie brzmi jak zwierze. Pospiesznym krokiem Slaver wraca na posterunek i staje na baczność gdy w ostatniej chwili zza rogu wyjeżdża samochód (widziałeś już podobne). Wrodzona ostrożność każe się usunąć gdzieś na bok ulicy i obserwować ofia...Ehem! Wroga!

Pojazd zatrzymuje się pod drzwiami gildii, najpierw z przodu wysiadają trzej ochroniarze – podobni i podobnie uzbrojeni do miejskich Psów (lokalna ochrona)- a później dobrze ubrany, szczupły człowiek. Nie potrafisz rozpoznać z jego oczu ani strachu ani odwagi, kompletnie nic. Oczy przysłaniają mu dwie czarne, odbijające światło płytki. Wchodzi do budynku z jednym Psem, dwoje pozostałych ochroniarzy zostaje przy samochodzie.

Po wejsciu do srodka WhiteHead zaczal spokojnie rozgladac sie po pomieszczeniu w poszukiwaniu walizki

Mimo wielkich starań walizki w holu nie zauważasz. Może w którymś z pokoi?
- Raczej kupić - odpowiedział Joey najspokojniej jak się da - potrzebuję rąk do pracy w kopalni. Mogę obejrzeć towar?

Slaver - okularnik: "Ta ta ale by kopować należy mieć za co. Pokażcie pieniądze albo cokolwiek na wymiane wartego NASZYCH niewolników."

- Hmm... zdaje się, że mam tu coś na wymianę - rzekł Joey wskazując głową na Whitehead'a.

Slaver - okularnik: "Tiaa i co? Pozwalasz swojemu niewolnikowi chodzić z bronią? Co to za zwyczaj?" - szybko pstryknął palcamii zaraz po chwili, za waszymi plecami wyrosło 3 rosłych Slaver'ów. Okularnik kiwnął głową do nich i Whitehead nawet się nie zorientował kiedy uderzyła go pierwsza łap-pałka. Ciosy zaczęły padać na ciało niczym deszcz, głównie koncentrując się jednak na głowie.
MOCNO poturbowany Whitehead stracił przytomność a łapsy wróciły pod ściany uśmiechając się i mamrocząc coś w stylu "krótka akcja ale zawsze" "hehehe".

- "NO! Tak się traktuje niewolników, umiejętne posługiwanie się łap-pałką unieruchamia i dezorientuje towar ale nie uszkadza trwale. Hehe, można powiedzieć że jesteśmy dumni z naszych sposobów. A co do biznesu... Towar potrzebuje krótkiej rekonwalescencji ale będzie się nadawał. Powiedzmy 50$ albo dwóch Tribali"
Szpon, uważnie obserwując maszynę i wysiadających z niej ludzi, starał się ustawić w miare spokojnym miejscu. Najlepiej w cieniu plecami do ściany... jego intuicja podpowiadała mu jednak, że może zacząć dziać się coś dziwnego, więc zaczał pilnie nasłuchiwać wszelkich odgłosów dobiegających w wnętrza budynku. Ponadto rozgląda się za jakimś oknem przez które mógłby obserwować wnętrze...

Podejście do jakiegokolwiek okna gildii na pewno wzwróciłoby uwagę strażników, porozstawianych co kilka metrów naokoło budynku i na jego dachu. Jedyne okno do którego można zajrzeć bez ryzyka wykrycia przez Slaver'ów znajduje się po stronie placu, jednak napewno jest to okno do pokoju a nie do holu.
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den: urban ruins)
Characters: Joey Walton, Whitehead

Do budynku wchodzi szczupły i dobrze ubrany jegomość, towarzyszy mu jeden goryl z karabinem przewieszonym przez plecy. Ochroniarz zupełnie jak posłuszny piesek staje pod drzwiami pilnując wejścia. Slaverzy przytrzymują Whitehead'a, jeden bierze na celownik Joey'a. Słyszycie cichy szept Okularnika "To człowiek od Zimmer'a. Zachowajcie spokój i bądźcie grzeczni, jeden ruch a moi chłopcy was podziurawią"

Okularnik wyraźnie się zdenerwował widząc gościa, wstał z krzesła masując lewą ręką obolały tył. Zdenerwowanie przeszło w wymuszony uśmiech

Okularnik: Dzień dobry panie Smith - kolejny sztuczny uśmiech i nerwowe podanie ręki. Grubas wyciera pot z czoła jednak po chwili jego twarz znowu zaczyna odbijać światło z pobliskiej pochodni. Jego pewność siebie szybko zniknęła - Aktualnie "dziadek" jest zajęty jednak jestem upoważniony by przekazać panu to... tego "hajteka"

Grubas wyciąga spod biurka "WALIZKĘ" i kładzie ją na blacie.
Pan Smith (jak możecie się domyslić) podchodzi do biurka poczym z lekkim znużeniem spogląda na was i znowu na Grubasa.

Okularnik: Yyy to gość i klient. Właśnie chciał coś kupić. Typowe śmiecie z pustkowi, nietutejsi

Smith sięga do wewnętrznej kieszeni szarego garnituru w białe paski, wyciąga zawinięte w rulon dolary, przelicza połowe i rzuca na biurko. Zabiera z blatu walizkę i wychodzi przez drzwi. Za nim wychodzi ochroniarz.

Sytuacja rozluźnia się, Slaverzy puszczają ledwo co przytomnego Whithead'a i przestają mierzyć w Joey'a. Rozchodzą się po budynku. Okularnik zasiada spokojnie, dysząc jakby przebiegł właśnie kilka mil na pustyni. Znowu ociera twarz szmatą i wyciąga spod biurka butelkę Booz'a, bierze mocniejsze dwa łyki poczym rzuca pustą butelką o ścianę.

Gruby Slaver-Okularnik: " No to mieliście fart. Poszedł już. Ufff. No to jak? Chcesz kończyć interes czy macie zamiar może przenocować? Jak robimy interes to dam ci ... A niech ci będzie, dam trzech młodych Tribali albo 65$. Decyduj albo wywalę na zbity pysk z budynku"
- Nie, czhyba jednak nie - stwierdził Joey - ten niewolnik służy mi trochę jako pewnego rodzaju ochroniarz. To dlatego nosi przy sobie broń. Ja chyba jednak już sobie lepiej pójdę. To za dużo jak na moje nerwy.
Natychmiast, jak tylko skończył mówić, Joey chwycił nieprzytomnego Whitehead'a i wyciągnął go za drzwi. Gdy wyszli, Joey spojrzał przez chwilę w stronę, po której stał przy ścianie DeathClaw, a następnie zaczął przeszukiwać wzrokiem okolicę w poszukiwaniu gościa z walizką.

Jedyne co zauważasz to ślady opon na miękkim asfalcie
"Czy wy znaleść zabójcy mój opiekun? Kim byli te ludzie?" Szpon przyjał z powrotem wygodną pozycję za swoimi dwoma kompanami...
- Gdzie oni pojechali, potrafisz ich dogonić? - wymamrotał nerwowo Joey.
Szpon uniósł łapę wskazując kierunek w którym odjechał pojazd: "Maszyna z ludźmi ruszyła szybko, czhyba nie dam rada dogonić" - wydudnił i zaczał się zastanawiać czy faktycznie nie dałby rady dognić tej maszyny
- Dobra, idziemy po śladach
Joey westchnął po czym spojrzał na ślady, by zorientować się dokąd należałoby iść.

Tak jak już zauważyliście asfalt jest miękki, z resztą jak zawsze przy średniej temperaturze 200 - 230 stopni Fahrenheita (60-65 Celsjusza). Ślady prowadzą - co tu dużo kryć - do posiadłości Zimmer'a. Budynek został zbudowany po wojnie z materiałów trudnodostępnych i na pewno drogich, naokoło dwupiętrowej willi pełno jest zasieków, wież strażniczych i "Psów wojny". Whitehead odzyskuje w pełni przytomność.

- Do dupy - podsumował Joey sytuację.
Spojrzał w stronę WhiteHead'a, który właśnie odzyskiwał przytomność i przemówił: - Idziemy do tego gościa, od którego dostaliśmy zlecenie. Za coś takiego powinien nam płacić conajmniej 1000 kapsli. Może powinniśmy też poprosić o posiłki - zastanawiał się nie zwracając w najmniejszym stopniu uwagi na WhiteHead'a.
WhiteHead byl jeszcze chwile zamroczony, ale pewnie przeladowal swojego shotgun'a i ciezko wzdychajac podazyl za Joey'em
- Idziemy - zawyrokował Joey i wszyscy ruszyli przed siebie z nadzieją wyciągnięcia jeszcze większej zaliczki.
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den - west side: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

W zachodniej dzielnicy, skąd braliście zlecenie znajduje się kilka kupieckich baraków, dumnie nazywanych "domami" - tak na prawdę są to sypiące się ruiny dawnych budynków z dodatkami z dzisiejszych czasów jak prowizoryczne ściany z maskownic samochodów, desek czy pozszywanych kawałków blachy.

Przed domem waszego zleceniodawcy stoi Vini, bądź jak kto woli Vincenzo - osobisty ochroniarz Kupca, który bez większych problemów wpuszcza was do środka, gdzie już czeka zniecierpliwiony właściciel "walizki".

Terrence: I jak? Macie moją zgubę? - spogląda na zakapturzonego Imalaka - Co jest? Nowy kompan? Nie będzie dodatkowej kasy dla nowego. Chcecie kasy? Przynieście walizkę! Nie ma walizki - nie ma kasy. Walizka wyląduje u mnie na biurku jeszcze w przeciągu dwóch dni - dostaniecie premie. Powiedzmy 1000$ do podziału. Panowie, szybko czas płynie a czas to pieniądz więc szkoda go marnować. Co wy na taki "deal"?

Joey westchnął i zaczął swój wywód:
-Sprawa nie jest prosta. Po długim, wyczerpującym i wielce niebezpiecznym śledztwie, udało nam się zlokalizować położenie walizki. Jednak miejsce to jest zbyt dobrze chronione, abyśmy byli w stanie tę walizkę odzyskać. Jeśli chcesz, możesz wynająć kogoś do odzyskania walizki. My możemy, ale nie musimy, się w to włączyć. W każdym razie żądamy 1000$ tu i teraz, a zdradzimy ci gdzie się znajduje walizka. W przeciwnym razie - już nigdy jej nie odzyskasz.
Tym stwierdzeniem Joey zamknął wypowiedź i spojrzał chłodno na swojego zleceniodawcę.
WhiteHead przez cala rozmowe stal w rogu z mina groznego bandziora i przysluchiwal sie wymianie zdan pomiedzy Terrence'em, a Joey'em
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den - west side: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Widać człowiek lekko się zdenerwował, przez dłuższą chwilę w jego głowie trwał konflikt myśli, tak zwana burza mózgu. Gdy w końcu skończył - wyprostował się i z uśmiechem i dawna werwą odpowiedział.

Terrence OK. dranie. Po robocie dostaniecie 9000 a teraz dam wam po 250 na głowę, mówicie gdzie jest waliza i idziecie ją dla mnie zdobyć. No chyba że nie macie jaj i chcecie by zdobył ją ktoś inny wtedy daje wam po 300 na głowę, wy wychodzicie z tego budynku i już nigdy się tu nie pojawiacie. Proste?

Dobra, dawaj w takim razie po trzy stówy - zawyrokował Joey - dawaj pieniądze, my ci powiemy, i już nas tu nie ma.
Terrence: To zdanie jednego znam. A reszta?

W ciemnym pomieszczeniu zapala się jeszcze jedna lampa, Terrence gasi zapalniczkę. Spogląda na Imalaka i Whitehead'a na przemian. Czeka...
Dawaj kase i konczmy z tym - dodal poirytowanym glosem WhiteHead
Szpon niepoczuwając się do obowiązku udziału w dyskusji, zachowywał się tak jak zwykle - stał w końcie i czekał na skutki. Czuj się w zasadzie nieswojo, bo zwykle zostawał na zewnątrz... teraz widząc, że reszta rozmówców obserwuje go począł zastanawiać się i cicho wybakał (o ile basowy głos szpona można nazwać cichym): "My brać pieniądze, więcej pieniądze, my lubić praca...."
- Czyli on również bierze trzy stówy - stwierdził pospiesznie Joey.

Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den - west side: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Kupiec pomyslał chwilę, poczym zawołał:
Terrence: Vini! Vini chodź tu do mnie

Przez drzwi wejściowe wszedł Vincenzo, zwany Vinnim - jak nic ochroniarz kupca. By w ogóle wejść do budynku musiał przejść bokiem. Stanął naprzeciwko Imalaka, wydając się mu równym.

Vincenzo: Si szefie?

Terrence: Przygotuj jednego kafla
Jak mu kazano tak też uczynił, wierny żołnierz wszedł do pokoju obok przez prowizoryczne, blaszane drzwi. Zamykając je, uderzył mocno o framugę – taką ma niestety naturę, niedelikatną. Wstrząs był odczuwalny minimalnie, ale budynek odczuł to bardziej, na głowę Imalaka spadło trochę gruzu powalając go. Kaptur szaty jest rozdarty a głowa pełna guzów a nawet większych ran [HP –30], stracił przytomność na krótki czas.

Vinnie wrócił po chwili oznajmiając swoje pojawienie się kolejnym silnym trzaskiem drzwi. Tym razem posypał się tylko kurz.

Vincenzo: Boss, to jest Pazur, za czaszkę takiego jest nagroda na posterunku w VC. Kilka tysięcy!

Terrence: Czy ciebie Vinnie pojeb*o!? Jestem kupcem. Zajmuje się lichwą a nie uczciwą robotą. Przypadkiem nie dostałeś ostatnio za dużo razy na ringu? Z resztą on gada i ma znajomych? Matkę kolegi też byś sprzedał władzom? No może byś sprzedał ale to nie ważne. Nie oddamy go tym kretynom z VC.

Vincenzo: Si, boss

Terrence: No dobra. Niektórzy z was są beznadziejnie brzydcy, inni są potworami a jeszcze inni za dużo pyskują. Fatalna drużyna, fatalne połączenie ale mimo wszystko i tak wam zapłacę. Vinnie! Idź po lekarza dla tego pazura! Mówcie no, gdzie walizka a forsa jest wasza.

Odliczył i przygotował forsę na trzy części. Położył na biurku, bardzo blisko siebie a Vinnnie pobiegł po dok’a.

-Dobrze, skoro tak bardzo chcesz wiedzieć, to walizka jest... w posiadłości Zimmera. Może uda ci się znaleźć kogoś wystarczająco głupiego, kto by chciał się tam dostać, my się w to nie mieszamy. Daj tylko forsę i powiedz co z naszym szponiastym przyjacielem.
Po pięciu minutach Vinnie przyprowadził pijanego znachora gdyż na pomoc lekarzy w tym mieście nie ma co liczyć. Vasil "drewniana noga" obejrzał dokładnie rannego mimo kończącej się z każdą chwilą cierpliwości gospodarza tej ruiny.

Deathclaw'owi udało się wstać zaraz po interwencji znachora, który o dziwo w ogóle nie wiedział na kim przyszło mu operować.

Vasil - znachor: I szto wszytko. *HIC!* esto ziel'onych za usługę. Dziecko będzie zdrowe, tylko niech tyle nie biega bo jeszcze się potknie i drugi raz rozbije sobie głowę.*HIC!*

Terrence: Dobra dobra, masz tu dole tego "dzieciaka" i już cie nie ma. Chyba że chcesz by ci pomógł Vinnie?

Vasil: Zdrastwuj! dzionek dobrey. I Pamietajcie - gdy głowa boli najlepszym lekarstwem jest klin. Gdy kulka w brzuchu to już wam tylko Vasil zostaje

Pospiesznym krokiem, na tyle dyskretnym jednak by nie denerwować podrażnionego Vincenzo, Vasil opuścił biuro kupca.

Terrence: OK. Rogacz ma bandaże na głowie i o 100$ mniejszą pensje, chyba jasne. Zastanawiam się nad zatrudnieniem was za jakiś czas ale wasze domagania się o kosmiczne wypłaty i pyskowanie jakoś mnie zniechęcają. Teraz jak już macie kase możecie sobie pójść. Jak coś będzie to dam wam znać.
Jak tylko wszyscy troje pospiesznie wyszli i oddalili się na pewną odległość, Joey szepnął do WhiteHead'a:
-To jak? Masz jakiś plan, jak możnaby odebrać tę walizkę?
-Wiem jedno sami nie damy rady, a skoro zaden plan mi nie przychodzi do glowy to moze sobie damy z tym spokoj?
-Może gdybyśmy mieli plan posiadłości Zimmera, może gdybyśmy chociaż mieli kogoś, kto tam był, pomogło by to nam...
Joey spojrzał z rezygnacją przed siebie i ze smutkiem stwierdził:
-Nie mamy już chyba czego szukać w tym mieście, niczego tu nie znajdziemy. Masz rację - dajmy sobie spokój i idźmy w cholerę. - to powiedziawszy Joey udał się w stronę targowiska w celu zrobienia zapasów żywności.
Szpon z obolałą głową dzielnie trzymał się towarzyszy, złożecząc sam nie wiedząc na kogo, za tak dziwne zdarzenie...
- To my pracować tu, czy my iść szukać praca gdzie indziej?
Joey ignorując szpona podszedł do najbliższego straganu mięsnego. Spoglądając na mięso starał się dostrzec, czy jest ono ludzkie czy może zwierzęce. Po krótkich oględzinach skierował swój wzrok na sprzedawcę.
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den - west side: urban ruins)
Characters: Imalak, Joey Walton, Whitehead

Imalak, Whitehead: Stojąc na końcu uliczki dostrzegacie Joeya rozmawiającego ze sprzedawcą. Wygląda na to że wasz kolega nie zna się za dobrze na handlu, zwłaszcza w tak niebezpiecznym miejscu jak Den.

Sprzedawca – chyba obrażony uwagą Joeya na temat jego towarów - wyciąga spod lady obrzyna, do waszych uszu dociera tylko wrzask wkurzonego kramarza ” Ja ci dam przeterminowane!”

Obrzyn wywala z obydwu luf. Zbita chmara śrutu uderza w Joeya, odrzucając go na kilka metrów od kramu. Dziurawe ciało pada na ziemię. Nieopodal drugiego kramu ląduje ręka, którą po chwili zabiera jeden z gapiów, może do kolekcji albo na rosół? Uwaga tłumu skupia się na kramarzu, rozpoczyna się kłótnia na temat „czyja była racja”. Szybko pojawiają się zbiry Zimmera i przepędzają zbiegowisko, przy okazji rabują bezrękie ciało.

________________________________________________________________________________
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Second chance "). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik "15SHADY.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________

Day 48 – evening
(Location: N/A; Great Wasteland)
Characters: Floreno, Vincent, Norsen, Josif, Varkus, Gus
(Quest time: 27 days)

Idziecie wśród ruin na wyspie, mijając szkielety budynków oraz pojedyncze kopczyki. Wyspa przypomina zapomniane miasto, osadę dawnych ludzi. Gdzieniegdzie z wody wystają kikuty, zbrojenia i słupy, dawniej ten kompleks musiał się rozciągać na cały kanion a wy znajdujecie się w jego środku. Wokół was wszędzie rosną szkielety cementowych budynków, z popękanych ścian wystają pordzewiałe zbrojenia. Pokręcony metal i wspomnienia...

Josif: czujesz znajomy ci zapach, ktoś nieopodal musi pędzić bimber! Zapach pochodzi gdzieś z zachodu, możesz jeżeli pobiegniesz to zdążysz wrócić do brnącej powoli drużyny i brahminów. Zapach jest naprawdę mocny, to zaledwie ze 100 metrów od ciebie!
Josif pociąga nosem. Coś dziwnego. Pociąga jeszcze raz, i nagle doznaje olśnienia. Staje w miejscu jak wryty i krzyczy do towarzyszy: "Osz job! Czujecie?! Bimbereku ktuś warzy!" - po czym z uśmiechem na gębie i z karabinem w łapie odchodzi na boczek, kierując się nosem do potencjalnej bimbrowni.
Imalak widząc co stało się z nowonabytym przyjacielem, cały się sprężył tak jak poprzednio, gdy może godzinę temu stracił swojego opiekuna. Szybko jednak się opanował widząc otaczający go tłum. Zamiast skoczyć do ataku spytał tylko, z niewinną miną: "Czy my zabijać teraz za nasz przyjaciel, czy my nie zabijać?"
WhiteHead patrzyl przez chwile na zaistniala sytuacje. Po czym odpowiedzial na pytanie Imalaka:
-Nie Imalak, to nie ma sensu, byl glupi i zginal glupia smiercia. Szkoda tylko, ze te menty zabraly juz jego kase. Bez niego na pewno nie uda nam sie teraz zabrac tej teczki Zimmerowi, potrzebujemy pomocy. Chodzmy do baru moze tam znajdziemy kogos kto nam w tym pomoze, a jak nie to przylaczymy sie do jakis karawaniarzy i ruszymy z nimi do Modoc, czy innego syfu. - Konczac swoja dluga wypowiedz spojrzal na Imalaka i powiedzial jeszcze raz:
- Ty isc ze mna do baru, dobrze?
Varkus obrócił się w stronę Josifa, zobaczywszy, że starszy pan stoi, szybko postarał się zatrzymać brahminy.
- Hej oldie' co się dzieje? Musimy iść bo nas mogą złapać te popaprańce!
Tribal "poniuchał" chwilę prowizorycznie nosem, lecz zapach takiego stada brahminów zaćmiłby nawet najwytrwalszego z raidersów.
- Stać ludzie. Nie rozdzielajmy się, bo kto wie co za syf tu czeka.
Imalak kiwnięciem rogatego łba i basowym mruknięciem potwierdził to co mówił człowiek. Po czym dodał: "My iść do bar, ale ja nie wchodzić, mój opiekun mówić że oni mnie zastrzelić, ja czekać blisko..." po tych słowach pochylony ruszył za WitheHeadem.
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den - west side: urban ruins)
Characters: Imalak, Whitehead

Dochodzicie do najbliższej speluny, z wnętrza prowizorycznego baraku dobiegają was dźwięki muzyki regge z dawnych lat. Imalak szybko znajduje miejsce w którym nie zobaczy go żadne ludzkie oko. Jako że jesteście w zachodniej części miasta całkiem często można tu spotkać Ghuli, swoją drogą niezbyt lubianych przez ludzkich mieszkańców. Mutanci tworzą zamknięte społeczeństwo i rzadko kiedy pomagają ludziom, chyba że idzie za tym jakiś zarobek. Główną siedzibą miejscowych „odmieńców” jest zachodnia enklawa na terenie złomowiska samochodów, na zachodzie miasta.


Until the philosophy which hold one race superior
And another
Inferior
Is finally
And permanently
Discredited
And abandoned -
Everywhere is war -
Me say war.


Whitehead: Wchodzisz do zadymionego pomieszczenia, BARDZO zadymionego. Dawno nie przebywałeś w tak „zagęszczonej atmosferze”, w lokalu dwanaście na piętnaście gości pali grube , tworzące gęsty, szary dym skręty. Goście głównie składają się z uśmiechniętych ghuli, kilku ludzi (podobnie uśmiechnięci) oraz dwóch kobiet

Odganiając dym rękoma dostrzegasz w końcu sylwetkę barmana, jest trupio szczupły i ma długie włosy, dopiero gdy podszedłeś zobaczyłeś jego zieloną skórę, braki w niektórych miejscach oraz zapalonego skręta.


That until there no longer
First class and second class citizens of any nation
Until the colour of a man's skin
Is of no more significance than the colour of his eyes -
Me say war.


Rozkładający się barman: *Cough! Cough!* Co ci podać brachu? Szukasz przygody, dobrego towaru, może czegoś do picia? *Cough! Cough!* Jedno jest pewne. Tutaj nie burdel. he he he


That until the basic human rights
Are equally guaranteed to all,
Without regard to race -
Dis a war.


________________________________________________________________________________
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Second chance "). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik "15SHADY.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________

Day 48 – evening
(Location: N/A; Great Wasteland)
Characters: Floreno, Vincent, Norsen, Josif, Varkus, Gus
(Quest time: 27 days)

Wszyscy stoją, Josif powoli odchodzi od grupy.

Josif: Jesteś absolutnie pewny że zapach bimbru dochodzi z niedaleka, to zaledwie kilkaset metrów. Jeszcze nigdy nie miałeś okazji być tak blisko dobrego bimbru, na tyle blisko by czuć procenty w powietrzu.
"Szto, raz braminowi smert, jak gawarił wujaszek Wania" - rzucił tylko Josif, po czym zarepetował karabin, i gotowy na wszystko ruszył za boskim zapachem.
Varkus popatrzył znudzonym wzrokiem na blachy i pozostałości dawnego kompleksu. "Poprawił" sobie Gusa, który siedział mu na plecach, ale wbijał nogi w jego żebra i czekając na Josifa, pomimo słabego wzroku, zaczął rzucać kamieniami, które miał koło siebie, w zieloną maź.
Uwaga: Zanim zaczniecie czytać posta proponuje ściągnąć TEN KAWAŁEK ("Khans of the New California"). Ostatecznie dzięki konwerterowi zamieńcie plik " 05RAIDERS.ACM" na wave.
________________________________________________________________________________
Day 01 – morning
(Location: N/A: Den - west side: urban ruins)
Characters: Imalak, Whitehead, Bert

Whitehead: Zielonkawy, lekko rozpuszczony barman czeka zawieszony, tak samo jak reszta odmieńców w lokalu. Widać nie przypadłeś miejscowym do gustu, chyba za mało się uśmiechasz. Po trwającej kilka sekund obserwacji tubylcy przestają się tak szeroko szczerzyć, po za tobą jedyną obcą osobą wydaje się super mutant, siedzący przy barze. Jego masa mięśniowa i wielka klata stanowią tak imponujący widok, że mało kto chciałby być dla niego niemiły. Swoją zielonkawoszarą skórę przykrył wiecznie rozpiętym płaszczem, pozszywanym z różnych szmat i skór (znajdzie się i kawałek dywanu) i obszarpanymi portkami wykonanymi tą samą metodą (szwy z drutów i sznurka wykonane są nieco niezręcznie, ale spełniają swoją rolę). Butów nie nosi - po co mu to, skoro skóra na stopach jest grubsza niż podeszwy w glanach?
Nieduża twarz z obfitą kanciatą szczęką promienieją wielkim szczerym uśmiechem – w przeciwieństwie do pozostałych klientów baru - a w bladoszarych oczkach widać iskrę wiecznego zapału. Włosów prawie nie ma pomijając niedużego irokeza, którego utrzymuje w nienagannym stanie jakby wciąż był w Armii. Z drobnych szczegółów zwracają uwagę dwa: solidny kawał pręta zbrojeniowego owiniety jak branzoleta wokół lewego nadgarstka i kawałek nadpalonego fioletowego materiału naszyty na prawym ramieniu płaszcza. Ten mały skrawek jest dziwnie czystszy od reszty odzienia.

That until that day
The dream of lasting peace,
World citizenship
Rule of international morality
Will remain in but a fleeting illusion to be pursued,
But never attained -
Now everywhere is war - war.


Day 48 – evening
(Location: N/A; Great Wasteland)
Characters: Floreno, Vincent, Norsen, Josif, Varkus, Gus
(Quest time: 27 days)

Josif: Dochodzisz do osłoniętej przez zgliszcza i resztki ścian polanki, chyba niegdyś było tu skrzyżowanie. Kilka prowizorycznych, zbitych z czegokolwiek siedzisk i ław skupia się wokół ogniska oraz kociołka. To właśnie z tego kociołka czujesz to, co kazało ci oddalić się od drużyny. Upojony zapachem dopiero w ostatniej chwili zdałeś sobie sprawę, że rzadko kiedy rozpala się ogniska i zostawia je w cholerę. To samo dotyczy kociołków z bimbrem...

Już miałeś sięgnąć po broń ale było za późno. Jesteś otoczony przez kilku humanoidów w brązowych szatach z kapturami z prymitywną bronią w rękach (łomy, kije, baseballe i jednostrzałówki, jakiś shotgun).

Jeden z bandziorów: Ręce do góry! Oddaj całe złoto, które wieziesz ze sobą! Ręce do góry! Bez siły bądź przemocą!

Mają przewagę przynajmniej sześć do jednego, d]o tego ta broń palna powoduje że nie masz pewności co do wyniku nadchodzącej walki...

Varkus:

Floreno jest mocno odwodniony, umrze w przeciągu kilku dni. Traci i odzyskuje przytomność, kto wie kiedy w końcu otrzeźwieje.

Norsen po ostatniej bitwie jest ranny i wyczerpany. Nosze ciągnięte przez mocno wyczerpanego Vince'a pozwalają drużynie na jakiekolwiek poruszanie się, na pewno nie na długo.

Gus mimo że wisi na twoich plecach i nie musi męczyć się wędrówką, to już teraz jest trupem. Dwa albo trzy dni podróży oznaczają dla niego nic więcej jak tylko wędrówkę do krainy wiecznych łowów.

Jedynym silnym kompanem, zdolnym kontynuować podróż jest Josif, Vincent gdyby się podleczył też mógłby iść dalej, to samo Norsen, tyle że teraz jest nieprzytomny.

Zapasy kończą się w zastraszającym tempie i wystarczą zaledwie na kilka dni, jako iż po ostatnim uderzeniu w głowę stałeś się nieco bardziej świadomy i w ogóle mądrzejszy przez głowę przechodzą czasami myśli by pozostawić słabych...

Samym sobie...
Bert dotychczas przysłuchujący się z z uśmiechem melodii, wyrywa się z lekkiej zadumy i obraca w stronę przybysza. Szklaneczka z mętnym płynem głośno stuka w blat gdy niezręcznie ją odkłada.

Lekko zaskoczony widząc tak młodego gościa w barze przetrzepuje delikatnie iroka z resztek pyłu i uśmiechając się jeszcze szerzej niż dotychczas mówi głośno:

O! nowa twarz! Strasznie tu nudno rankiem <zieeew..> może dołączysz na odrobinę hmm... wody?

Przekrzywia lekko głowę i z niecierpliwością czeka na odpowiedź. Wielkimi paluchami wystukuje lekko rytm piosenki na kolanie.
Imalak tkwiąć w zacienionym załuku obok baru, raz po raz zerka na przechodzące drogą istoty, w między czasie oglądając swoje otoczenie... Zakapturzonego napastnika naszła chęć na mały posiłek, więc rozgląda się za ew. szczurami, które mógłby w miarę szybko i sprawnie upolować...

Szybko schwytałeś kilka kręcących się po okolicy szczurów. Tłuste, dokarmiane "szkodniki" nawet nie uciekały. Jesteś syty. Wracając do schronienia przy barze, przez okno dostrzegasz dosyć "niewesołą" atmosfere. Wszyscy zwrócili swoją uwage w stronę baru a dokładnie dwóch osobników przy nim siedzących. Widzisz że część z miejscowych, do niedawna uśmiechniętych bywalców sięga po broń, głównie po broń kontaktową.
Vincent zaczal rozgladac sie w poszukiwaniu Josifa , najwyrazniej byl lekko nieprzytomny kiedy tamten sie oddalal.
- Varkus! - probowal zawolac towarzysza lecz jego krzyk nawet jemu wydal sie slaby.

Ehh, chyba juz lepiej poczekam az sie znajda... lajzy
Varkus porozglądał się chwilę z powodu postoju. Przez myśl przebiegła mu chytra myśl, jako że zapasów było mało, a ludzi dużo. Zbyt dużo. Zaczął bacznie przyglądać się wszystkim towarzyszom:

Norsen:
"Nieprzytomny, tyle wiedzą wszyscy. Jeśli się nie obudzi w ciągu kilku dni - trzeba go uśmiercić. W jego rodzinnej wiosce nie tolerowano długiego spania, gdyż ktoś taki był darmozjadem oraz w niczym nie pomagał, jak mawiał jego wódz: "SLEEPING LONG - THOU LIFE GOEZ WRONG!". co w tym przypadku znacznie różni się od tamtejszych poglądów, ale w jakiś sposób skojarzył się on mu z obecną sytuacją Norsena. Najwyraźniej Norsen padnie, pytanie tylko w jaki sposób?"

Floreno:
Varkus obserwował Floreno od pewnej chwili, wydaje się być zupełnie rozstrojony z powodu ciągłego marszu, momentami biegu. "Zjada o wiele za dużo jak na jego zapotrzebowania, najwyraźniej to on będzie pierwszą ofiarą wielodziennego marszu. Na szczęście Varkusa natura wyręczy go od plamienia sobie rąk, wystarczy jej troszkę pomóc."

Vincent:
"Jest przytomny, kumaty, ale ranny. Pochłania dużo zapasów, ale może się jeszcze przydać. Lepiej mieć go, ze sobą, a nuż zasłoni mnie własną piersią przed czyjąś dzidą?"

Josif:
"Jeden z mózgów. Stary, ale mądry dziad. Pomysłowy, a to tatko ceni! Trochę wolny podczas ucieczki, ale to już jego sprawa. Zjada normalną porcję, odpowiednią do swoich możliwości. Jego śmierć byłaby niekorzystna dla mojego bytu. Jeszcze nie raz pomoże, a nierzadko to robi."

"Hmm, to już wszyscy? Raz, dwa... co dalej? Niech to. Zaraz, zaraz... jeszcze beznogi kompan:
Gus:
Varkus przypomniał sobie o swoim okaleczonym towarzyszu. Zdjął go ze swoich pleców, pod przykrywką odpoczynku. Popatrzył na niego uważnie, ten miał zamknięte oczy i nie ruszał się. "Wygląda na nieźle poturbowanego. Trzeba mu wody i żarcia. Chyba jest też chory. Aż dziw, że przy tylu problemach jeszcze żyje... żyje?" Varkus podszedł do Gusa i pooglądał z różnych stron. Oczy nie mówiły mu zbyt wiele, ale wiedział, że albo nie żyje, albo jest już na końcu tunelu. "Trochę to nieprzyjemne, ale lepiej dla nas wyjdzie. Bez nóg i tak nas tylko opóźniał."

Dziwnym trafem Varkus w pewnym momencie zaczął myśleć jedynie o swoim dobrze. "Oni i tak zdechną, nie potrafią tu żyć!" Gdyby ktoś z zewnątrz spojrzał w jego myśli, doszedłby do wniosku, że jego tok myślenia ofiary pustkowi zmienił się w tok myślenia drapieżcy. Ale czyż nie tak powinno wyglądać życie na pustkowiach?

Pomimo słąbego krzyku Vincenta, dzięki jego "oględzinom" towarzyszy, zauważył on, że Vincent czegoś chce. Dobry moment na wykorzystanie kogoś do swych celów.

- Co się stało, pustynny siłaczu? Chcesz wody, jedzenia, mamy tego pod dostatkiem! Wystarczy, że zabierzesz je śpiącym damom, a nażresz się jak stary gecko!

Rozmyślając nie zapomniałeś o wrzucaniu kamieni do zielonkawej wody. Wszystko byłoby w porządku gdyby woda nie oddała ci! (?)

Ciemość! Widzisz ciemość! Ciemność widzisz...

Budzisz się z wielki guz na głowa i nie pamiętasz co to było. Głowa boli!
AUUUU!
(przypominam o zamianie INT i ST) Co to było? Chyba woda odrzucić to co ty do niej wrzucać. Dziwna sprawa...

Josif akurat zawieszał karabin z powrotem na grzbiet, gdy padły obrzydłe słowa. Zaraz, nakręcony juz zapachem bimbru, rzucił szybką ripostę:
"Job, tawriszcze! Kto bimberek będzi jest mi bratem, a kasiory jakoś nie mam! Jednak, jeśli pozwolicie, udzielę wam kilku wskazówek, jak wasz cudowny napój udoskonalić, by lepiej grzał w czerep." - Josif, ufnie, uśmiechnął się do otaczających go zbirów. Lepiej dla nich, ze by się zgodzili, pochleją, on sam pochleje i budziet' haraszo.

Z ruin i zza różnych kryjówek wyszło kilka zakapturzonych sylwetek. Nie widzisz ich twarzy, pod kapturami głowy mają owinięte szmatami i bandarzami, oczy zasłaniają gogle.

Z bliska zauważasz że ich broń jest stara i najprawdopodobniej bardzo wadliwa, z trzech strzelb tylko jedna wygląda na w miarę nową. Reszta broni to łomy, noże, łopata czy zaostrzone stalowe pręty.

Największy z bandziorów podchodzi blisko, na odległość pchnięcia nożem, swojego obrzyna chowa pod połę płaszcza.

Bandzior: "Jestem Peter, miejscowy przywódca Gangu Prochowców. Skąd przybywasz Ty i twoi towarzysze, których zostawiłeś?"

"Szto! Ja jestem Josif, a leziem z jakiegoś cholernego zadupia w środku pustyni. Zwineli nas chiba z Dyn, czy jako tak i kazali leźć na pustynie po jakie pompy czy cuś. Później spotkalim takiego jakiego pastuszka, ale jak nic ktoś nam go ustrzelił. Nie chcemy wam zrobić krzywdy, a ja samojeden, jako że bimberek pędzę i nu, testerem jego jestem wybitnym, czując ten aromat, odszedłem. Nigdym się nie spodzieal, sze ktoś w tym pustkowiu pędzi. Dacie spróbować?" - Josif uśmiecha się.

Peter: "Mój zwiadowca doniósł że oddaliłeś się od grupy jakichś tępaków i inwalidów, więc bez ściemy. Ściemniać to my a nie nam. Wszyscy w takich samych uniformach (W obozie Steel Soldiers dostaliście mundury rekrutów, nie macie swoich starych broni ani ciuchów). Wyglądacie jak śmiecie z NCR, tyle że oni noszą inne barwy. Mów coście za jedni a gdy wszystko się wyjaśni to się wspólnie napijemy i byćmoże pomożemy rannym."

"Haraszo. Jużem tłumoczył. Zwineli nas jakieś wojsko i kazali leźć na pustynie, że niby mamy szukać jakich pump, czy innego cholerstwa. Dali nam te łachy,i kazali leźć. No i leźlim, ażeśmy tutej szaszli. Odraziczku mówiem, ze z tym całym encijar niczego wspólnicznego nie mielim. To chyba wystarczy? A z czego pędzicie swoją berbeluche?"

Petere: "OK, jesteście bardzo daleko od jakichkolwiek większych grup miłośników strzelania. Obozów w pobliżu też nie ma, jedyny na północy to obóz Czarnych Stóp. Przeklęci Raiderzy, strzelają tak samo do NCR Rangers jak do nas.
Nie mamy żadnych wrogich zamiarów, jesteście teraz wolni i My z chęcią zaoferujemy wam pomoc. Wróć do swoich ludzi i przekaż że będziemy tutaj, potem zabierzemy Was do naszego schronienia. Pogadamy, napijemy się i potem zrobicie co chcecie: możecie wracać do tego wojska na południe, iść na północ do Raiderów albo do Hoover Dam. To miejscowa siedziba NCR, jak poprosicie dadzą wam schronienie wzamian za pracę. Wracaj po swoich, ja wraz z moimi ludźmi zaczekam tutaj."


Odwrócił się i nachylił nad kociołkiem, zamieszał kilka razy. Zauważyłeś że jego ludzie przestali mierzyć w ciebie i dosiedli się do ogniska, wyjątkiem pozostał zamaskowany dryblas z karabinem w rękach.

Varkus złapał się za głowę i zaczął biegać w kółko krzycząc "AAAA... UUUU VARKUS BOLEĆ GOWA!". Podbiegł do leżącego Floreno i zaczął nim szarpać.
- TY MI POMÓC! VARKUS BOLEĆ GOWA! ZIELONE PAPU NIE LUBIEĆ VARKUS! TY ZJEŚĆ ZIELONE PAPU!.
Widocznie Varkus nie pojął jeszcze, że Floreno nie ma zbyt wiele sił, ale pomimo tego wziął go pod pachę i rzucił na brzeg zielonej mazi, oczekując na reakcję Florena.
Pogwizdując wesoło, wracam do grupy, po czym każę im iść za mną.
Odrobina czegos co jest za darmo zawsze jest w cenie, chetnie sie z toba napije nieznajomy Powiedzial spokojnie chlodnym glosem WhiteHead
Panowie nie ma sie co nerwować... Bert zmieszał się nieco zachowaniem bywalców. Wskazał przybyszowi wielką łapą stołeczek przy barze koło siebie i skinął na barmana pokazując szklankę, że trzeba kolejną.

troche błotnista, (zniża głos) ale zawsze lepsze to niż alkohol hehe (kontynuuje już normalnie) Taki młody i sam się szwendasz, hę? Powiedź staremu Bertowi co cię tu sprowadza, nudno tak samemu pić.
Imalak nauczony, przez swojego nieżyjącego obecnie opiekuna, uważnie obserwował rozwój sytuacji nie żucając się do wnętrza. Z resztą nie miałby szans wymordować, najpierw całego baru a potem całego miasta. W każdym razie po krótkim starciu nad wzrastającą adrenaliną wygrał utrwalony obraz opiekuna...
To co mnie tu sprowadza, to to co przydatne czlowiekowi, a coz jest bardziej przydatnego niz pieniadze?! WhiteHead zlapal na chwile oddech po czym powiedzial cichszym glosem
Znasz kogos kto moglby zaoferowac mi i mojemu "towarzyszowi" jakas robote?
Varkus zobaczył Josifa i zaczął wrzeszczeć:
- VARKUS BOLEĆ GOWA! ZIELONE PAPU CHCIEĆ ZABIĆ VARKUS! MY ZJEŚĆ PAPU ZA KARE! KULEGA NA ZIEMI ZJEŚĆ PAPU PIERWSZY! - Kiedy skończył, nachylił się nad Floreno i zaczął go zmuszać, żeby zjadł zieloną maź. - TY POKAZAĆ PAPU ŻE MY UMIEĆ JE ZJEŚĆ! TY BYĆ SILNY JAK ZJEŚĆ PAPU BO PAPU PRAWIE ZABIĆ VARKUS!.
Josif, nieco znudzonym głosem, rzuca do Varkusa: "Zewrzyj pysk dziki, znowu nam kłopotów narobisz. A i daj mu spokój, to już prawie trup." Jeśli Varkus nie zamknie się, uderzam go w łeb kolbą karabinu.
Vincent patrzy z przerazeniem na probe utopienia Floreno w mazi.
- Ej, wielki, zamiast go zabijac moglbys mi znalezc cos do jedzenia! Zaraz tu padne..
Bert przekrzywił głowę: Takie mądre słowa, uhh. Dobra - siadaj, zobaczymy coś.
Pokazał barmanowi szkalneczkę, że trzeba by jeszcze jedną i wsadził w swoją palec, żeby wyjąć kamyk z dna. tyle piachu...
Ta kolejka na moj koszt "przyjacielu". Wycedzil przez zeby WhiteHead, po czym pokazal na swoja szklanke i na szklanke siedzacego obok niego Super Mutanta
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • erfly06132.opx.pl


  • © Erotyka — strony, Obrazki i wiele więcej na WordPress Design by Colombia Hosting