Erotyka â strony, Obrazki i wiele wiÄcej na WordPress
Było już późne popołudnie, gdy karawana powoli zbliżała się do miasta. Brahminy i tak dawały z siebie wszystko, ciągnąc wozy najszybciej, jak mogły, bowiem miały ochotę odpocząć po wielu dniach podróży. Brały udział w wielu kursach i kojarzyły już miasto ze świeżą wodą i większą ilością pożywienia. Wszyscy członkowie karawany szli obok wozów, dyskutując lub konserwując swą broń. Nie chcieli dodatkowo utrudniać pracy brahminom, ponieważ oni też chcieli jak najszybciej dostać się do osady. Poza tym idąc i tak nie zostawali w tyle. Brahminy to dobre zwierzęta - nie trzeba się przy nich śpieszyć... To miasto miało w sobie coś, czego w innych osadach na Pustkowiu raczej się nie spotykało. Każdy, kto do niego przybył doświadczał dziwnego uczucia, że nosi ono na sobie rany, które do tej pory się nie zasklepiły. Było jak jakiś nowotwór wyrastający na Pustkowiu, zamknięty przed nim, za zaporą swych masywnych i wysokich murów. Murów, których budowę rozpoczęto przed trzema laty, po straszliwym ataku Raidersów, który niemalże całkowicie zniszczył miasto. Rolling City było jednak silne. Leżące w gruzach - w swej agonii, teraz z nich powstało i z, w pełni wytłumaczalną obojętnością, może spoglądać daleko w horyzont, wiedząc, że prawie nic nie może mu zagrozić. Wśród załogi karawany były dwie kobiety. Jedna trochę starsza, była dobrze znana na szlaku handlowym, jako jeden z najlepszych kupców. Wyglądała na trzydzieści lat, ale wysportowana sylwetka i bystre spojrzenie, skutecznie ją odmładzało. Może się jednak wydać dziwnym to, że jej długie, kruczoczarne włosy były przeplatane siwymi pasemkami. Jak sama uważała, był to efekt osobliwej mutacji. Niektórzy mężczyźni uważali, że wygląda to całkiem seksownie... Druga zaś miała jeszcze w sobie coś z młodej dziewczyny. Zapewne była w tym wieku, w którym nie chciała już być nazywana dziewczyną, ale myśl, że ktoś mógłby pomyśleć o niej, jako o kobiecie, wydawała jej się śmieszna. Nie była zbyt wysoka i podobnie, jak jej znajoma miała czarne, jak węgiel włosy, które sięgały jej do ramion. Jej przenikliwe brązowe oczy zdawały się mieć w sobie coś obcego - nieludzkiego. Wśród jej znajomych krążyły plotki, że potrafi zobaczyć niektóre rzeczy, jeszcze zanim wyłonią się zza horyzontu. Brakowało jej też kawałka lewego ucha. Jednak nikt z członków karawany nie wiedział, jak uszkodziła sobie tę część ciała. Resztę karawany stanowiło dziesięciu ochroniarzy, jeden mechanik i chłopiec do opieki nad brahminami. Mistrzem karawany była, wspomniana już, młodsza kobieta. Dziwna sytuacja nieprawdaż? W końcu, poza chłopcem od brahminów, była najmłodszą osobą w karawanie. Kobieta o czarno-białych włosach pełniła tutaj funkcję osoby, która zajmuje się finansami i ogólnie rzecz biorąc interesami. Monick, bo tak nazywała się młodsza kobieta zajmowała się prowadzeniem karawan, bo karawany od dawna były jej jedynym życiowym zajęciem. Podróżując w karawanach miała też szansę wykonać zadanie, które sama postawiła przed sobą 3 lata temu. W tym samym dniu, gdy Raidersi niszczyli Rolling City. - Myślisz, że są tutaj? - Odrey, druga kobieta, odezwała się nagle. - Wątpię, ale tutaj widziałam ich po raz ostatni. Myślę, że to najlepsze miejsce, by zacząć poszukiwania na serio - odpowiedziała Monick. Mówiła te słowa z uśmiechem pełnym nadziei. Uśmiech na jej twarzy zawsze wyglądał pięknie. - Wiesz podziwiam cię. Mało kto wybrałby życie wśród tych cuchnących zwierząt - powiedziała Odrey i ściszając głos dodała - I tak samo cuchnących facetów - wróciła do normalnego tonu - żeby tylko odnaleźć zaginionych przyjaciół. - Tak, to byli prawdziwi przyjaciele. Poza tym muszę to zrobić też dla siebie. Każdej nocy zastanawiam się, co się teraz z nimi dzieje. To była, w pewnym sensie moja rodzina. - Jeszcze raz ci to mowie. Podziwiam cię dziewczyno. Monick patrzyła teraz na wielkie wrota Rolling City. Pełna nadziei czuła, nie to było coś więcej, wiedziała, że tutaj znajdzie wskazówki, które pomogą jej odnaleźć Petera, Helmuta, Marka i Reapera. Pewna siebie i szczęśliwa przekraczała z karawaną bramę miasta...
__Tuż za bramą drogę zastąpił im strażnik. Mężczyzna w średnim wieku stanowczym ruchem ręki kazał się zatrzymać. Przez chwilę przyglądał się karawanie, badając wzrokiem wozy, brahminy i ochronę. Na koniec spojrzał na kobiety i uśmiechnął się szeroko, pokazując swoje pożółkłe zęby. Podszedł bliżej, cały czas je lustrując. - Co przewozicie? – miał ochrypły, przepity głos. - Mamy narzędzia i przedmioty codziennego użytku na handel. – odpowiedziała Monick – Jesteśmy od trzech tygodni w drodze. Chcemy coś zjeść i napić się wody. Czy coś nie tak ? Mężczyzna nie odpowiedział. Patrzył się cały czas na Odrey i szczerzył obrzydliwe zęby. Nagle jakby się ocknął: - Nie, nie – rutynowa kontrola. Możecie wjeżdżać! Ponieważ nie mówił nic więcej, karawana zaczęła powoli ruszać. - Jeszcze jedno! – strażnik zdawał się już całkiem oprzytomnieć – Schowajcie broń. Nie lubimy jak ktoś się obnosi z bronią po mieście! Kiedy ochrona karawany schowała broń i w końcu ruszyła dalej, mężczyzna gapił się chwilę za nimi, po czym pokiwał głową, mruknął coś pod nosem i wszedł do swojej niewielkiej klitki tuż za bramą. __Karawana szła powoli przed siebie brukowaną drogą. Po obu stronach widoczne były dość nowe, solidne budynki. Ludzie wyglądali z okien z zaciekawieniem. Po przejściu raptem pięćdziesięciu metrów, droga otwarła się na przestronny plac. Na środku stała ogromna studnia, wokół której biegały dzieci. Budynki otaczające plac należały w większości do kupców i rzemieślników. Największy z nich stał zaraz naprzeciwko nowoprzybyłych. Karawaniarze zatrzymali wozy koło studni i skierowali się w jego stronę, pozostawiając tylko kilku ochroniarzy na straży. __Gospoda z zewnątrz wyglądała na dosyć spokojne miejsce. Stało przed nimi tylko dwóch starszych mężczyzn, wyraźnie komentujących nową karawanę. Do środka wchodziło się po trzech niewielkich stopniach, które mimo lekkiego skrzypienia, wyglądały na mocne i stabilne. Otwierając drzwi Monick poczuła silnie uderzający w nozdrza zapach alkoholu i męskiego potu. Pozory jakie gospoda stwarzała na zewnątrz okazały się niesamowicie kontrastować z tym o się działo w środku. To co dziewczyna zobaczyła wewnątrz trudno było nazwać gospodą. Przestronna speluna pełna była ludzi – głównie mężczyzn. Wszyscy jedli, pili, gadali lub grali w karty. Po prawej stronie znajdowały się strome schody prowadzące na piętro, gdzie kręciło się kilka skąpo ubranych kobiet, nie mogących opędzić się od napalonych facetów. Po lewej stały okrągłe stoły do gier hazardowych. Kilku mężczyzn tam siedzących szturchało się nawzajem, pokazując na nowych gości. Naprzeciwko zza kontuary ukazał się niski mężczyzna o pulchnej twarzy – barman…
___Lustrując nowo przybyłych, wycierał w ręce szklany kieliszek, nie większy od małego palca. Zatrzymał się i skinął głową. - Kto jest burmistrzem tego miasta? Kto tu rządzi? - spytała Monick, widząc że barman czeka, aż oni zaczną mówić. Ten jednak z niechęcią zerknął na ochroniarzy i tylko coś mruknął pod nosem. Widząc to, Odrey dodała szybko. - Przybyliśmy z karawaną handlową aż z NCR. - Po usłyszeniu tych słów, natychmiast zniknęło panujące uczucie nieufności, a kilka najbliżej stojących osób z zaciekawieniem zaczęło nasłuchiwać. - Zwyczaj nakazuje - kontynuowała Odrey - byśmy przedstawili się nadzorcy osady i uzgodnili warunki wymiany, czy możemy więc... - Trzeba było tak od razu. - Przerwał jej barman - szef jest na piętrze... zajęty, ale zaraz po niego wyślę chłopca. ___Odwrócił się i machnął ręką do brudnego dzieciaka, który właśnie siłował się z pełną beczką piwa, która prawdopodobnie ważyła dwa albo trzy razy więcej niż on sam. Mały z ulgą zrozumiał, że na chwilę może zostawić tę robotę i ma zawołać właściciela. Zwinnie wymijając gości pobiegł po schodach na piętro, gdzie po chwili słychać było stukanie do drzwi. - Czy życzą sobie panie, butelki doborowej whisky? Sprowadzamy ją z Reno, z samego źródła. Jest doskonała i co najważniejsze - barman ściszył głos - po okazyjnej cenie. ___Odrey z uśmiechem mówiącym: "nie nabierzesz nas na to stary sukinsynu", odparła równie przymilnie co barman. - Nie, dziękujemy panu. Whisky z pewnością jest wyśmienita, ale musimy odmówić gdyż - nachyliła się i podobnie jak wcześniej barman ściszonym głosem - znamy te numery stary pierniku i nie upoicie nas jak swoje żony zanim powiedziały "Tak". ___Pulchne policzki barmana poczerwieniały, ale w oczach nie pojawiła się złość i barman z uśmiechem odpowiedział. - A to dobre... Byście wiedziały, że tak właśnie było. Skoro nie namówię was na specjalną ofertę dla karawan - mrugnął okiem - to chyba już zajmę się pozostałymi gośćmi. Szef zejdzie za trzy minuty. - A czy macie w mieście lekarza? - Szybko odezwała się Monick widząc, że barman zamierza odejść. - Tak, jest. Mieliście problemy po drodze? - Nie nie, na szczęście wszyscy są cali i zdrowi. Szukam jednak przyjaciół, a myślę, że doktor Loo mógłby mi pomóc ich znaleźć. Barman spoważniał. - Przykro mi, że dowiadujesz się tego ode mnie dziewczyno, ale stary poczciwy doktorek zmarł niecały rok temu.
- Doktorowi się zmarło? Na co zmarł? – zapytała Monick. - Pojechał zabawić się do New Reno... A tam biedaczysko zmarł na zawal... mógł sobie tego oszczędzić... w jego wieku... - powiedział ze smutkiem na twarzy... - To był stary Ruben, Doktorka rozszarpało stado Geckosów w jaskiniach na południu... - nie śpiesząc się rzucił głos z wnętrza lokalu. - Nie, nie, tak zginął Joe... – szybko dorzucił barman – Doktor Loo chyba skoczył z ratusza… - Nie, tak zabił się Rasti – dorzucił mężczyzna siedzący przy barze, który w chwile potem wypił szklankę whisky. - Więc jak w końcu umarł Doktor? – spytała zniecierpliwiona Monick - Doktorek zginął od jadu Radskorpiona – stwierdził schodzący właściciel – Doktor był poczciwym człowiekiem, szkoda go. Tym bardziej, że jego śmierć to wielka zagadka... - ciągnął gruby mężczyzna. – Może napijemy się whisky? – zaproponował. - Dziękujemy, barman już nam proponował – szybko odpowiedziała Odrey. - Mamy jeszcze dużo pracy – Dodała szybko Monick. __W końcu wiadomo wszem i wobec że ta whisky lepiej nadaje się jako benzyna niż trunek. - Mały, podaj butelczynę z pod lady i trzy szklanki – zawołał właściciel. __Barman wyciągnął z pod lady butle prawdziwej przedwojennej whisky. Monick i Odrey ucichły. Barman postawił butelkę i szklanki na stoliku, do którego w międzyczasie zasiedli w trójkę. - Może jednak się panie skuszą – zaproponował właściciel. Uciszonym głosem dodał – przecież nie zaproponuje Wam tej benzyny dla pospólstwa... - Może po jednym... nie zaszkodzi. – Odparła Monick i ciągnęła – A więc, jak dokładnie zmarł dokorek? __Mężczyzna napełnił szklanki i zaczął mówić: - Nikt nie wie jak naprawdę zginął, znaleźliśmy go rankiem w jego własnym łóżku z martwym radskorpionem. Jego następca stwierdził zatrucie jadem, nikt nie miał zastrzeżeń, więc pochowaliśmy biedaczka na cmentarzu. - Więc chcesz powiedzieć, że śmierć Doktorka to nie był wypadek? – ze złością w głosie powiedziała Monick. __Na twarzy Monick pojawił się grymas smutku i złości naraz. Smutek że Doktorek umarł i złość że być może nie był to wypadek, tę sprawę należało wyjaśnić za wszelką cenę! -Nic takiego nie powiedziałem, ale może pogadajmy o interesach.
AAF edit
- O jakich interesach?! Umarł człowiek, może został zamordowany, a ty mi wyjeżdżasz o interesach. Mów co wiesz o tej sprawie! - Monick naprawdę się zdenerwowała. Gospodarz, widząc że lepiej będzie ugłaskać dziewczynę, zaczął wyjaśniać: - Doktor był człowiekiem towarszyskim, lubianym, nie sądzę, droga pani, żeby ktokolwiek miał do niego urazę. - Monick uspokojona sięgnęła po whiskey - No, może poza jedną osobą. - w oczach dziewczyny pojawił się błysk zainteresowania - Craig van Heaven, handlarz i przemytnik. Chciał wyłudzić odszkodowanie od władz miasta za... eee... "uszczerbek na zdrowiu", jak to przedstawial. Przyszedł do Loo i, wie pani jak to jest, koperta, te sprawy.. Doktorek jednak był głupi, albo uczciwy, jak niektórzy utrzymują, i naskarżył na niego lokalnym władzom. Craig zapłacił sporą grzywnę, nikt nie chciał z nim handlować. Tak, on chyba był jednym z nielicznych którzy nie lubili doktora. - Dlaczego nie podjęto śledztwa, dochodzenia, nie wiem, czegokolwiek, żeby to wyjaśnić? - wtrąciła się Odrey. - Nie było potrzeby. Od momentu wpadki z "kopertą", jakieś dwa i pół roku temu, czyli półtora roku przed śmiercią doktora, Craig wyniósł się z miasta i więcej go nie widzieliśmy. Więc po co robić jakieś śledztwa skoro nie ma podejrzanego? - barman dokończył i zaczał pić ze swojej szklanki, patrząc na Monick. Ta widać nad czymś rozmyślała. Ciszę przerwał chłopak, wysłany wcześniej po “szefa”: - Bardzo przepraszam pana i panie, ale burmistrz jest w tej chwili zajęty i nie chce słyszeć o pójściu nigdzie. Powiedział żeby przyjść do jego biura za kilka godzin. - Dobra, spadaj. - barman nie grzeszył widać grzecznością wobec swoich służących. - No i poczekają sobie panie na spotkanie z burmistrzem. - Dobrze, dziękujemy za poczęstunek, jak mamy czekać na burmistrza parę godzin to wolimy je spędzić jakoś produktywnie. - powiedziała Odrey, wstała i pociągnęła Monick za ramię. W barze na razie nie było już czego szukać. Barman kłaniając się odprowadził je do wyjścia. - Biuro burmistrza jest tam. - powiedział wskazując palcem (kultura osobista zakazująca podobnych zachowań nie była chyba nigdzie przestrzegana) położony niedaleko szary budynek z całymi (rzadkość!) szybami w oknach i małym balkonem na wysokości piętra. Przed budynkiem, budząc podziw większości ludzi, stał stary, klasyczny samochód. Jeden z tych, które przetrwały wojnę. Jednym słowem - posiadacz samochodu i budynku musiał być nieźle ustawiony. Monick i Odrey, napatrzywszy się na budynek i samochód, wróciły do karawany. Ich markotne miny mówiły wystarczająco dużo, żeby nikt ze współpodróżników nie zapytał, jak przebiegła rozmowa, z kimkolwiek by nie rozmawiały. __Siadając przy swoich rzeczach miały nadzieję na chwilę odpoczynku. Nie dane im to było, gdyż ledwo usiadły, zobaczyły małego chłopca grzebiącego przy jukach jednego z brahminów.
-Hej zostaw to gnojku! – krzyknela Monick, poderwała się na równe nogi, a już sekundę później podniosła kamień i cisnęła nim w złodzieja. Chłopak momentalnie odskoczył wyjąc z bólu, dostał w palce, po których zaraz pociekła krew. Rzut nie był mocny, Monick nie jest mężczyzną, jednak palce są czułym punktem, wiec konsekwencje mogą być nieprzyjemne zwłaszcza dlatego, że kamień miał ostre krawędzie. Złodziej zaczął uciekać główna ulicą, aż w końcu skręcił gdzieś w boczna aleje, jeden z ochroniarzy strzelił do niego z rewolweru jednak chybił. - Co robisz durniu!- wrzasnęła Odrey- Módl się żeby nie było z tego powodu kłopotów. - dodała już nieco spokojniej. Strażnik wymamrotał tylko “Przepraszam” i odszedł jak gdyby nic się nie stało, Monick już nic nie chciała mówić, strażnik najwyraźniej jest zbyt głupi. Usiadła jedynie na kraju przyczepy transportowej w końcu wszyscy byli wyczerpani, głodni i znudzeni, co było widać w nadmiarze. Było wiadomo, ze jeśli będą kłopoty to ochroniarz nie otrzyma pełnej wypłaty, a kłopoty były… Nie minęło 30 sekund a mistrzyni karawany musiała tłumaczyć się dwóm policjantom. -Co to było? W mieście nie wolno wdawać się ot tak sobie w strzelaniny!- rzucił nieprzyjaźnie jeden. -Przepraszamy, to był wypadek, który się już nie powtórzy. -Mam nadzieje, teraz was poszczę, ale to ostatni raz! Zrozumiano?- Powiedział ostro drugi policjant. -Tak. – odpowiedziały chórkiem z poczuciem winy, jak gdyby tłumaczyły się tacie który przyłapał niegrzeczne córki na podbieraniu kostek cukru jeszcze w XVIII- wiecznym domu z panującymi dobrymi zasadami wychowawczymi.- Życzę miłego dnia.- dodała Monick, takim tonem, żeby jak najszybciej policjanci sobie poszli, a ona mogła zacząć wreszcie odpoczywać. -Dobrze, wiec miłego dnia- powiedział policjant, po czym obaj odeszli. -Nareszcie, mam nadzieje, ze chociaż przez chwile będziemy mogły odpocząć zanim nas nie wyrzuca z miasta- zażartowała po chwili młodsza dziewczyna kładąc się na stercie tobołów. Odrey wymusiła wątły uśmiech na twarzy, była zmęczona jak wól po całym dniu harówki, po czym w ślad za “koleżanka” położyła się obok niej. Minęło 10 minut a na placu przy studni nie wydarzyło się nic szczególnego, ludzie od czasu do czasu przechodzili obok nich głównie w stronę wielkiego targu zaraz obok dość sporego rozmiaru, wysokiego (sześciopiętrowego) budynku oznaczonego jako główne centrum handlowe miasta, budynek nie był zbytnio uszkodzony poza jedną, czy dwoma dziurami w dachu no i oczywiście okna nie miały szyb, ale taki widok w owych czasach nie był niczym nadzwyczajnym. W centrum umieszczali swoje stragany co bogatsi kupcy, cały blok był przepełniony, oprócz sklepów znajdował się wewnątrz komisariat, policji, sąd, biuro karawanowe, hotel i jeszcze kilka placówek. Cały “blok” był najbardziej interesującym budynkiem w mieście i był widoczny już z pod bram. Po krótkim czasie (10min) odpoczynku, kiedy przyjaciółki zamierzały wstać, żeby iść poszukać noclegu i jakiegoś baru żeby porządnie się najeść, nagle zauważyły, że chłopak, który wcześniej uciekał po trafieniu kamieniem teraz wraca pewnym krokiem a za nim podąża jakiś barczysty mężczyzna, nerwowo machając karabinem SMG. -Czy to nie ten gówniarz, co szperał przy naszych braminach?- burknęła Monick. -Tak to chyba on, co robimy? -Czy on nie prowadzi tego goryla? -Wygląda na to ze prowadzi.- zaniepokoiła się Odrey, ale chłopak pokazał tylko na nie palcem, ojciec małego jeszcze bardziej przyspieszył kroku i wykonał do syna gest nakazujący mu zostać. Już po chwili rozogniła się strzelanina, oczywiście pierwszy posłał serie wielki mężczyzna ciężko raniąc jednego bramina oraz strażnika, który właśnie cos przy nim robił, bohaterki poderwały się do biegu szukając pierwszej lepszej osłony, uciekając przed długą serią karabinu szturmowego. Strażnicy zareagowali natychmiast odpowiadając ogniem, jednak napastnik szybko wykonał obrót, schował się za budynkiem, został zraniony aż dwoma kulami. Dostał w udo i klatkę piersiowa jednak rany nie były niebezpieczne dla życia. Teraz cala reszta ochroniarzy strzelała gradem pocisków, które wszystkie trafiały w mur. -Co robimy do jasnej cholery?- krzyczała w wielkim zamieszaniu Odrey.
Jak na złość w tym właśnie momencie pojawiła się policja, a ściślej - dwóch znajomych ochroniarzom policjantów. Wbiegając w środek całej strzelaniny jeden z nich został postrzelony w potylicę upadając tym samym na ziemię jak szmaciana lalka. W jednej chwili wszystkie odgłosy strzałów ucichły, przerwane jękiem i głuchym łoskotem ciała upadającego na popękany asfalt. Nastała grobowa cisza, w trakcie której żadna ze stron nie odważyła się mrugnąć nawet okiem. Drugi z policjantów podszedł powoli do ciała swojego kolegi po fachu, a następnie przyjrzał się dokładnie śmiertelnej ranie. Przez dłuższy czas jego wzrok był w niej utkwiony, lecz po jakimś czasie policjant podniósł głowę, wstał i oznajmił patrząc ponuro przed siebie: - Kto z was, do cholery, strzelał nabojami 12mm? Odrey spojrzała na jednego z ochroniarzy, tego samego, który wcześniej strzelał do chłopca. Gdyby wzrokiem można było zabić, ochroniarz leżałby w tej chwili na ziemi bardziej martwy niż postrzelony policjant. Ciszę przerwało zbiegowisko, jakie otoczyło miejsce całego zdarzenia. Kilkudziesięciu gapiów ustawiło się wkoło dyskutując żywo. Za nimi pojawiła się gromada gliniarzy. Nagle Monick poczuła jak ktoś jej zakłada kajdanki. Odrey przez chwilę stała z lufą pistoletu wycelowaną w policjanta próbującego ją zaaresztować, lecz natychmiast zrezygnowała stwiedzając w duchu, że lepiej nie sprawiać więcej kłopotów. Spojrzała jeszcze tylko w stronę prowokatora tej strzelaniny. Ten oddalał się chyłkiem, aż zniknął niezauważony przez nikogo za rogiem najbliższego budynku. Przeklinając dzień, w którym zawędrowali z karawaną do tego miasta, Monick wdała się w dyskusję z Odrey. - Co za idiota! Wiedziałam, że wpadniemy przez niego w kłopoty - cedziła przez zęby Odrey, popychana przez policjantów w stronę komisariatu. - Dureń... - skwitowała Monick, po czym dodała - czyj to by zatrudniać go w karawanie? Przecież on nadaje się do tego tak samo, jak gąbka do rozłupywania kamieni. Ochroniarz, którego obgadywały doskonale wszystko słyszał, jednak udawał, że nie wie, o co chodzi. - Nieważne, teraz musimy jakoś z tego wybrnąć. Masz jakiś pomysł? - spytała z nadzieją w głosie Odrey. - Zwalimy wszystko na tego kretyna i po sprawie. Policjanci doprowadzili ich do budynku komisariatu. Budynek był wyjątkowo zniszczony, resztki tynku odpadały od ścian, cegły się kruszyły, zaś dach zdawał się być zapadnięty do środka. Wchodziło się tam po długich szerokich stopniach. W wewnątrz nie było wcale przyjemniej. Śmierdziało stęchlizną, ściany były porysowane, a na dodatek sufit się nad nimi zawalał.